Alpy Pennińskie

ROZWAŻNA 

… i bezpieczna. 
Czyli o tym, jak to jest pobić swój rekord w górach, 
zaznać alpejskiego słońca , spotkać parę kozic i zrozumieć,
że respekt do natury to podstawowa zasada każdej wędrówki.

Wiem to, nawet nie, że mi się wydaje, tylko wiem, bo czułam nie raz – góra potrafi być romantyczna. Warunek jest jednak prosty, ona jest romantyczna, kiedy my jesteśmy rozważni, wtedy duet filmowy – rozważny i romantyczny. Niekiedy jednak w tych pięknych górach bywa tak, że nawet ich (czy nasz) urok osobisty nie da nam pewności na szlaku, nie zapewni bezpieczeństwa czy komfortu i wtedy wkracza druga strona medalu – góra robi się niebezpieczna. 

na szlaku w kierunku Hohbalmen

Dlatego, choć to już nie raz podkreślałam – góry można kochać, w górach można się męczyć, czasem zaryzykować – ale góry, przede wszystkim trzeba szanować. 

Wiecie, jak jest w Himalajach? Dla miejscowych tam osób poszczególne szczyty są utożsamiane z boginiami, do których modlą się himalaiści, żeby bezpiecznie skończyć wspinaczkę, które proszone są o dobrobyt przez miejscowych szerpów. Tam ufa się boginiom, siłom wyższym, przeznaczeniu. Tam o wiele mocniej, niż w Alpach siła żywiołów rządzi a człowiek jest za mały, aby z nią wchodzić w dyskusję. 

szlak do schroniska Hornilhutte

I odnosząc to do siebie, wydaje mi się to piękne i proste w swoim rodzaju. I chciałabym, aby każdy kto ma marzenie wybrać się w góry czuł się w nich bezpiecznie. W trakcie samotnej wędrówki skupiamy się na pogodzie, panujących warunkach i swoim samopoczuciu. Jednak kiedy jest nas nieco więcej, warto również uwrażliwić się na potrzeby innych i do najsłabszych w danym dniu towarzyszy dopasować trasę. Każdy ma czasem gorszy dzień, a bezpieczeństwo i nieprzekraczanie granic swoich możliwości mogą być drogą do sukcesu. 

Ile dni już spędziłam w górach, tak za każdym razem wracam myślą do nastawienia rdzennych mieszkańców podnóży Himalajów. Jestem zwolenniczką ich wiary, szacunku z jakim odnoszą się do gór oraz ich troski o przybywających tam spełnić marzenia himalaistów. Tak jak już zwykło się mówić, że to my jesteśmy gośćmi w parkach narodowych, w lesie i to my, ludzie powinniśmy dostosować się do pór kwitnięcia roślin czy mieszkających tam zwierząt, tak jeszcze mam wrażenie, szacunek do samej góry nie wybrzmiał. A ja go lubię, cenię i pielęgnuję oraz staram się przekazywać dalej w świat.

polanka, w tle Matterhorn

No dobra, ale miało być o Alpach Pennińskich, paśmie Walijskim w Szwajcarii, czyli okolicznych górach Zermattu i ścieżkach wokół Matterhorna…   

Zaczęło się dość typowo, jak na naszą wizytę w górach – ulewą. Na szczęście, już kolejnego poranka przy wschodzie słońca zza wielkich wieczornych chmur wyłonił się on – Matterhorn. Piękny, okazały w swojej krasie, wyjątkowy – rozpoznawalny nie tylko dzięki Toblerone – ukazał się naszym oczom, jednocześnie pokazując jaki kawał drogi nas czeka! 

Materhorn Glacier Trail

Pierwszy dzień zapowiada się długi, wyruszamy z Zermattu i podjeżdżamy kolejką do Trockener Steg, którego stacja wita nas temperaturą 1°C. Zaczynamy trekking znanym szlakiem Matterhorn Glacier Trail, który prowadzi nas przy lodowcach, w stronę najpotężniejszej tam góry, zostawiając jednocześnie za plecami całoroczny ośrodek narciarski. Całkiem zabawnie wjeżdża się wagonikiem w krótkich spodenkach, kiedy przed tobą wsiadły osoby z deskami snowbordowymi – Szwajcarzy potrafią w adaptację :). 

Wracając do Glacier Trail – szlak prosty, zapewne w sezonie dość turystyczny, jednak mimo wszystko widoki przepiękne, wokół 3,5-4 tysięczniki tworzą panoramę, a my krok za krokiem przemierzamy krajobraz księżycowy. Z racji terminu, w którym tam jesteśmy (koniec czerwca) nie mijamy zbyt wielu osób. Można chwilami odczuć, że jesteśmy sami. W Zermatcie sezon jeszcze w pełni się nie rozpoczął, a schroniska górskie mają pierwszy weekend otwarcia. 

początek szlaku na Matterhorn

Po niecałych dwóch godzinach docieramy do kolejnego punktu, od tego momentu będzie bardziej pod górkę, momentami dość stromo. Rozpoczynamy podejście do Hörnli Hut (schroniska położonego w drodze na Matterhorn). Szlak wiedzie wzdłuż żlebu, a następnie po dolnej partii góry. Trasa ma sztuczne ułatwienia, takie jak łańcuchy, mostek i dużo schodów. Czy jest trudna? Można się zmęczyć, owszem. Czy jest niebezpieczna? Raczej nie, trochę prostsza niż I część Orlej Perci licząc od Zawratu, jedyne co jest warte podkreślenia to większa ekspozycja i wysokość, więc znów kwestia indywidualna. Dochodzimy bowiem do miejsca położonego 3260 m n.p.m. i jest to najwyższy punkt do jakiego udało mi się na własnych nogach dotrzeć. Jest pięknie – niczego nie żałuję!

schronisko Hornlihutte

Wdrapanie się po raz pierwszy na ponad 3.000 m postanowiliśmy uczcić kawą, którą dzięki uprzejmości Hiszpanów i ich zapalniczki zrobiliśmy na tarasie jeszcze nieczynnego schroniska. Czas jednak goni, a w drodze powrotnej czeka nas jeszcze przeprawa stromym zejściem po żlebie, aby następnie zmierzyć się z podejściem i udać w stronę schroniska, w którym mamy nocleg. Kilometry w nogach dają się we znaki, emocje po łańcuchach schodzą a nas zaczyna chwytać coraz większe zmęczenie – mi udało się nawet pomyśleć o niedźwiedziu i go zwizualizować, uf… na szczęście okazał się tylko niewinną alpejską kozicą z rodzinką! Po prawie 10 godzinach udało nam się postawić krok w drzwiach schroniska i załapać idealnie na obiadokolację. Pierwszą noc w górach spędzimy w Schönbielhutte na wysokości 2694 m n.p.m. 

schronisko Schonbielhutte

Pierwszy dzień był dla nas największym wyzwaniem, ale też możemy zebrać parę trofeów – z serii „najwyżej w moim życiu”: 

  • oglądana górska panorama – 3260
  • spędzona noc – 2694
  • wypita kawa – 3260

Ale również z serii najdłuższy słoneczny dzień w górach, a naprawdę miałam obawy, że raczej albo będzie padał deszcz, albo pakuję raki, bo będzie zalegał śnieg (na szczęście kupiłam za duże i nie wzięłam ich ze sobą, kolejne kilkaset gramów, a plecy swoją wytrzymałość mają).

wschód słońca

Ostatecznie ze spalonymi podkolanami, w krótkich spodenkach i polarze wyruszyliśmy dalej. Cel drugiego dnia dość prosty – dojść do kolejnego miejsca noclegu, podejść pod jedną większą górę, ale też pod koniec zejść taką samą wysokość. Pogoda utrzymuje się słoneczna, choć pojawia się coraz więcej chmur. Drugiego dnia nie widać już szczytu Matterhorna, jako najwyższy punkt w okolicy ściąga on całe zachmurzenie na siebie, rozbijając je potem na mniejsze, niegroźne chmurki. 

Trasa wiedzie nas początkowo do punktu widokowego Höhbalmen, a szlak przypomina nieco nasze tatrzańskie Czerwone Wierchy. Jak pięknie jest chwilę się powspinać pod górę, a potem już tylko iść przez niewielkie wzniesienia z panoramą na wyższe szczyty, rozległe lodowce i zielone polany. Po krótkim odpoczynku z analizy mapy i otaczających nas szczytów wyruszamy już ostatnią prostą w dół, wprost do schroniska Berggasthaus Trift. 

Berggasthaus Trift

Czy wspominałam już o jedzeniu na szlaku? Obiadokolacje i śniadania są wliczone w cenę pobytu. My jednak – jako dwie raczej głodne niż najedzone istoty mamy ze sobą palnik z gazem, dwa posiłki liofilizowane oraz kawę, i mnóstwo przekąsek! Dlatego też, zaraz po zejściu do schroniska, wyposażamy się w zapałki i lecimy nad górski potok przygotować obiad i wypić najsmaczniejszą kawę z widokiem na lodowce i górskie kozice! Czy może być lepiej?

…okazuje się, że każdy dzień miał w sobie coś pięknego i wartego opowiedzenia. Trzeci dzień ze względu na silny wiatr został w zaplanowanych wysokościach nieco zdegradowany. Zamiast szczytów powstał nam „piknik day”. I jestem z tego, aż nadto zadowolona. Przypadkowo wyszło na to, że polana z jedynym kamieniem, który sprawdzał się w roli wiatrochronu okazała się jednym z ładniejszych miejsc, w jakich mieliśmy okazję się zatrzymać. 

Znów widok na lodowce, co jakiś czas wynurza się Matterhorn, z drugiej strony Platthorn, za którym kryje się Mettelhorn, a tym pięknym widokom towarzyszą niesamowicie zabawne owieczki, które raz po raz wyskakują zza górki i w podskokach jak z kreskówek dla dzieci mijają nas, aby napoić się w strumieniu i przejść na drugą stronę góry. Powiem szczerze, czułam się tam jak w bajce i za takie momenty cenię sobie góry. Właśnie dlatego między innymi niekoniecznie muszę zdobywać szczyty, żeby mieć satysfakcję z bycia tu i teraz, z bycia szczęśliwą i spełnioną górołazczynią.

na trasie z Hotel du Trift do szczytu Platthorn

I myślę, że to w zupełności wystarczy, żeby podsumować ten wyjazd. Ja się po raz kolejny zakochałam, a czy trzydniowy trekking z 15 kg plecakiem spodoba się także Tobie, czy będziesz wiedział/a jak uszanować pogodę, napotykane problemy to już kwestia indywidualna. Jedno jest pewne, góry są piękne, są dla mnie jak dom – nieważne, które szczyty akurat planuję odwiedzić. Z chęcią Cię tą pasją zarażę albo pomogę coś ogarnąć, bo tak mam – kocham się dzielić tym co kocham! 

Do zobaczenia na szlaku!